Obaj stali oparci o metalową balustradę odgradzającą reprezentacyjną promenadę miasta S. od płynącej w dole rzeki. Popołudniowe słońce rozświetlało ich roześmiane twarze i wesoło połyskiwało na powierzchni pluskającej o brzegi wody. Za ich plecami lekko kołysała się przycumowana do balustrady barka, w której ktoś urządził restaurację w stylu morskiej tawerny. Przesiadujący po obu brzegach rzeki wędkarze wydawali się bujać głowami w rytmie fal i zgadywać po rozchodzących się na wodzie kręgach, czy ryba bierze czy raczej nie.
Atmosfera leniwych, przedłużających się w nieskończoność wakacji łatwo udzielała się każdemu kto tu przyszedł. Dlatego po promenadzie spacerowali nie tylko turyści zwiedzający Miasto S, ale także jego mieszkańcy, którzy tak jak Damian, chcieli odetchnąć od gnuśnej atmosfery podmiejskich blokowisk oraz dzielnic nazywanych eufemistycznie sypialniami. Tu zarzucając spojrzenia na rzekę przecinającą miasto na dwie równe połówki, które po wojnie zszyto naprędce nierówną fastrygą mostów, mościków, pomościków i kładek łowili konieczny dystans do swoich codziennych spraw.